Widać, że Cię tam nie było

Takie były doświadczenia pierwszych miesięcy wojny. Nie wystarczy przeciwnika wyprzeć z jego okopów - zwykle podejmowana przez obsadę rowów strzeleckich próba obrony w walce na najbliższą odległość, z przeciwnikiem który był w stanie przejść pas przeszkód i nie został przyduszony ogniem karabinowym po prostu zawodziła i była niezwykle niebezpieczna dla obrońców. Natomiast dla atakującego kluczowe było nie opanowanie okopów, ale ich utrzymanie. Prosta rzecz: w wielogodzinnym natarciu atakujący mozolnie podchodzili na odległość szturmową, okopując się gdzieniegdzie, forsowali przeszkody drutowe, cały czas pod ogniem, cały czas uważając, aby jakiś nadgorliwy dowódca bronionej pozycji nie próbował ich rozbić już wtedy kontratakiem albo manewrem na flankę, następnie wykonywali szturm z bliskiej odległości, walczyli z przeciwnikiem w jego rowach strzeleckich... Wreszcie, wyczerpani i przetrzebieni, bez pełnego zapasu amunicji stawali się panami okopów. Mogli opatrzyć rannych, coś przekąsić, oficerowie musieli porządkować przemieszane plutony i kompanie... I wtedy nadchodził kontratak świeżych i silnych odwodów przeciwnika. Przeciwnik lepiej znał teren, mógł częściowo podejść rowami dobiegowymi, nie miał przed sobą zasieków, okopy mogły być też od zapola gorzej osłonięte. A chwilowy zdobywcy pozycji nie wiedzieli nawet, jak silne odwody mogą ich zaatakować, jak blisko są, czy kontratak będzie zapowiedziany przygotowaniem artyleryjskim, czy może nieprzyjaciel wyłoni się niespodziewanie zza najbliższego załamania terenu.
To nie zdobycie pozycji obronnych, ale ich utrzymanie było największym problemem. Jeden z najbliższych Krakowa i znanych przykładów - bój IR. 14 i LIR. 14 o Czyżyczkę. Opanowali część okopów, ale kontratak jednego batalionu był w stanie ich wyrzucić ze wzgórza.
Po szabli. Po lornetce. Po mapniku. Po butach. Po braku wałka na ramieniu. Czasem i po czarno-żółtej szarfie... To mogło być nawet lepiej widoczne, niż kołnierz.