No i (niestety) siedemnastka już za nami. Niektórzy, szczęśliwcy, jeszcze wracają do domów, niektórzy już wrócić musieli. Zaczynamy odliczanie do osiemnastego spotkania.
Ale najpierw wypada zacząć podsumowania, to może zacznę ja
Tak bez ładu i składu, ale na samym początku wypada
Carolusowi złożyć wielkie ukłony za organizację i przygotowania. Identyfikatory w tym roku wyjątkowo udane, moim skromnym zdaniem jedne z ładniejszych w historii spotkań. Tradycyjnie była ławeczka, złożenie wiązanki na cmentarzu (przy nieco innej niż przez ostatnie parę lat oprawie muzycznej). Jak ktoś zdążył przed ławeczką albo w drodze z cmentarza, można było w bibliotece podziwiać wystawę malarstwa kolegi
Bruna. Warto było wpaść, zwłaszcza że to był ostatni dzień wystawy.
Frekwencja całkiem, całkiem, moim zdaniem pozytywnie zaskakująca, kilka nowych twarzy pojawiło się przy stole, stali bywalcy nie zawiedli. Oczywiście sporo radości sprawiło przybycie
Arta. Wielką i miłą niespodzianką było natomiast pojawienie się
Kuka, który w środku prelekcji nagle stanął w drzwiach (no dobra, w przejściu od baru na salę), wzbudzając szczerą i gorącą radość zgromadzonych.
Carolus w ramach dowodzenia imprezą rozwinął zgłoszone wcześniej pomysły, by spotkania miały swoich Inhaberów - i na pierwszego z nich wyznaczył Józefa Trottę. Bohater spod Solferino spoglądał na nas wszystkich z portretu, umieszczonego w północnej części sali. Obecnie portret ów, powierzony opiece najbliższej rodziny, strzeże już pogranicza w nadsańskich lasach.
Prelekcje były tym razem dwie. O tej łupkowskiej wypada mi rzec tylko tyle, że trwała krócej niż trwać mogła - i chyba dobrze. Natomiast kolega
Cyprian w bardzo przejrzysty sposób, sypiąc precyzyjnymi przykładami, opowiedział nam o relacji Kościół - Państwo. Dla mnie rzecz była niesamowicie ciekawa, a do rozumu najbardziej przemawia stwierdzenie, że w państwie habsburskim doszło niemal do zaprowadzenia czegoś w rodzaju anglikanizmu (w sensie upaństwowienia Kościoła), tyle że bez zrywania z Rzymem.
Potem był koncert
Juliusza Pałasiewicza, jak zwykle wspaniały - i wyjątkowo to cieszy, że od kilku lat jest to stały punkt programu.
No i rozmowy, degustacje, niezrównany widok z tarasu "Pod Zegarem". Pogoda dopisała, słonecznie, ale rześko, upału nie było. Jeśli coś nie dopisało, to jedynie wątróbka, która zniknęła z menu naszej stałej miejscówki
Bardzo Was wszystkich było dobrze znowu zobaczyć!